„Georgia on my mind”
Jest taka stara piosenka, znana najbardziej z wykonania Raya Charlesa. Pomimo, że jest o całkiem innej Georgii, ale już w piosence The Beatles „Back in the U.S.S.R”, gdy jest mowa „Georgia’s always on my mind” to już prawdziwe nawiązanie do Gruzji. Po tym wypadzie Gruzja chyba już na zawsze pozostanie w naszej pamięci i często będziemy o niej myśleć.
Na wyprawę mieliśmy świetną ekipę: Asia, Marta, Jacek i ja (Asia). W piątek wieczorem z lotniska w Katowicach wyruszyliśmy do Kutaisi, a po wylądowaniu marszrutką do Tbilisi. Pod lotniskiem czeka ich zawsze kilka oraz oczywiście ktoś, kto sprawnie kieruje przepływem turystów, pytając gdzie, kto chce jechać. Chwilę po 11.00 byliśmy już w centrum stolicy. Lżejsi o plecaki pozostawione w hostelu, udaliśmy się na zwiedzanie miasta, w którym można znaleźć wszystko, od targu staroci, pysznej kawy z tygielka gotowanej w gorącym piasku, po nowoczesne szklane budowle.
Na Tbilisi mieliśmy w sumie dwa dni. Udało nam się zobaczyć stare miasto, Mtatsminda Park (gdzie zaskoczyło nas darmowe Wi-Fi), Tbilisi Sameba Cathedral, czyli Sobór Trójcy Świętej, Matkę Gruzję, Twierdzę Narikala oraz siarkowe termy, w których znaleźliśmy prywatny pokoik kąpielowy z basenikiem dla 4 (lub więcej) osób, jest on zamykany na klucz, woda rzeczywiście siarkowa i jak dla nas wybitnie za gorąca – 46 stopni – parzyło i trochę się przepychaliśmy potem o dostęp do chłodnego prysznica. Do całości należy jeszcze dodać smakołyki tzw. „gruzińskie snickersy”, czyli orzechy (różne rodzaje) zatopione w winogronowej galaretce, albo „naleśniki” z takiej właśnie galaretki, ale dostępnej również w innych smakach, pyszny chleb, Khachapuri, Khinkali.
Kolejnym przystankiem na naszej trasie było Gori. Nasza kwatera mimo skromnego wyglądu z zewnątrz w środku prezentowała styl „późne rokokoko” z rzeźbionymi meblami i kryształowymi żyrandolami, chyba najpopularniejszy motyw dekoracyjny w Gruzji. Samo w sobie Gori, raczej nie urzeka, centrum jest odtworzone po ostatnich walkach zbrojnych w 2008 roku aczkolwiek Muzeum Stalina jest ciekawym punktem. Sama gloryfikacja Stalina nas nie przekonała, ale pozwoliła poznać kilka faktów na jego temat, które z uwagi na naszą wiedzę o jego osobie nie przyszłyby nam do głowy. Po drugie Gori jest dobrą bazą do wypadu do Uplisciche, cerkwi w Patara Ateni i kościółka św. Jerzego znanego z „baranich” pielgrzymek. Przy okazji wykorzystaliśmy je również, jako bazę do odwiedzenia Bordżomi, Achalciche i Wardzi (najlepiej oraz najłatwiej taksówką, naprawdę tanio, ale trzeba mieć mocne nerwy, jeśli chce się patrzyć na to, co dzieje się na drodze). Z ciekawostek, nasza gospodyni Svetlana, zaskoczyła nas przy śniadaniu podając specjalnie przyrządzone orzechy włoskie, które były tak zmiękczone, że nadawały się do jedzenia razem z łupiną (tą brązową i tą zieloną). Bardzo słodkie i pyszne. Miasto skalne w Wardzi warte było dalekiej drogi, by je zobaczyć. W czasie wyprawy do niego udało nam się na chwilę pohamować temperament naszego kierowcy pokazując mu wrak samochodu na dnie doliny, ale tylko na chwilę – jakieś 40 km, szybko się otrząsnął. Jeśli chodzi o smaki Borżomi to znaleźliśmy w Polsce sklep, gdzie można dostać ich sławną wodę mineralną.
Kolejny nocleg był przygodą – podróż pociągiem-kuszetką z Gori do miasta na wybrzeżu Morza Czarnego – czyli legendarnego Batumi, o którym śpiewały Filipinki. Podróż ok 250 km z uwagi na ukształtowanie terenu trwa 7 godzin. Można się wyspać. Na 5 km przed Batumi nasz pociąg nagle się zatrzymał, jako nieliczni nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Wokół pociągu zaczęło się roić od taksówek i innych pojazdów, a przed nami było jeszcze przecież całe 5 km do celu. Dopiero „zapach” spalonych przewodów elektrycznych uzmysłowił nam, że już nadszedł czas zmienić środek transportu (dobrze zrobiliśmy, bo pociąg stał w tym samym miejscu jeszcze mniej więcej 10 godzin). Oczywiście tradycyjne marszrutki stanęły na wysokości zadania i podwiozły nas w okolice hotelu, do którego jednak nie było tak łatwo się dostać, bo obsługa o tej porze (7 rano) dość mocno spała ;). Po trzech telefonach w końcu udało się (wystrój hotelu, tym razem coś nowego „wczesny Limahl”) i mimo że rezerwacja była bez śniadania – śniadanie było i to duże i obfite.
„Batumi, ach Batumi” jest nadmorskim kurortem, który dla nas nie miał takiego uroku jak pozostałe miejsca w Gruzji, które odwiedziliśmy. Przy plaży i promenadzie stoją już i nadal są budowane olbrzymie hotele. Miłym akcentem i zaskoczeniem dla nas, była zagrana o godzinie 21.00 piosenka Filipinek, zsynchronizowana z muzyczną, tańczącą fontanną w centrum, ogrzało to nasze serca, bo tego się nie spodziewaliśmy. Półtora dnia, które spędziliśmy w Batumi, w zupełności nam wystarczyło (udało nam się nawet zmieścić w planie kąpiel w Morzu Czarnym, ale w maju jest ono jeszcze dość chłodne w tej okolicy) i ok 14.00 następnego dnia udaliśmy się do Kutaisi.
W Kutaisi późne popołudnie i wieczór spędziliśmy na włóczeniu się po centrum, obżeraniu oberżyną z orzechami i gawędzeniu z tubylcami. Kolejny dzień przyniósł małą zmianę planów i niespodziewany wypad do Martvili, gdzie najpierw zwiedziliśmy piękną cerkiew, a później z uwagi na temperaturę ok 35 °C , udaliśmy się nad wodospad, gdzie chłodziliśmy się w jego zimnych wodach. Wieczorem poszliśmy tradycyjnie objadać się lokalnymi smakołykami.
Pobudka była bardzo wcześnie, bo już o 4 rano czekał na nas transport na lotnisko, jedna para z naszego hostelu dostała od właściciela smsa ze nasz lot jest odwołany, ale myśleli, że robi sobie żarty. Na lotnisku okazało się, że jednak nie żartował. Linia lotnicza zebrała nas do autokarów i przewiozła do Tskaltubo, do 4 gwiazdkowego spa, zapewniła nam nocleg i 3 posiłki. Ucieszyliśmy się z tej okazji. Kolejny dzień w Gruzji był także fantastyczny jak pozostałe. Wykorzystaliśmy go na zwiedzenia znajdującej się rzut beretem od hotelu Jaskini Prometeusza, była to chyba najpiękniejsza jaskinia, w jakiej do tej pory miałam okazję być. , nie wszyscy jednak zwiedzali, bowiem niektórzy z nas wypoczywali w hotelu po zbyt mocnym dawkowaniu Cha-chy dzień wcześniej.
Wszystko, co piękne szybko się kończy i nasz lot po 24 h trafił na tablicę wylotów. Musieliśmy wracać do domu. Smak, zapach i obrazy Gruzji zostaną jednak w naszej pamięci na zawsze.
Mapa podróży:
2 Responses to 2014.05 – Gruzja – „Georgia on my mind”
Dodaj komentarz
You must be logged in to post a comment.
Pingback: 2014.05 – Gruzja – „Georgia on my mind” cz.2 | Moje podróże - Jacek Musioł
Pingback: 2014.05 – Gruzja – „Georgia on my mind” cz.2 | Moje podróże - Jacek Musioł